Miałam dziewiętnaście lat, gdy czekałam na dziecko. Mój ojciec spojrzał na mnie, jakbym była powietrzem, i powiedział, że sama zrobiłam swoje łóżko, więc teraz mam się w nim położyć, po czym zatrzasnął drzwi. Listopadowe powietrze przecinało płuca, a oddech zamieniał się w białe konfetti. Miałam plecak, płaszcz, który nie chciał się zapiąć, i małe życie, które wierciło się we mnie. Przez okno kuchenne widziałam, jak moja matka płacze, ale nie wyszła. Mój brat skrzyżował ręce i uśmiechał się, jakby coś wygrał.
Zeszłam z werandy, nie oglądając się za siebie. W naszym małym miasteczku na Środkowym Zachodzie reputacja liczyła się bardziej niż wszystko inne. Mój ojciec był diakonem w kościele, jego uścisk dłoni był jak kazanie, niedzielny garnitur nosił jak zbroję i cytował Pismo Święte jak prawo, ale gdy „problem” wszedł do naszego domu, jego zasady stały się bronią. Szybko zrozumiałam, że piękne słowa mogą być puste, jeśli służą temu, by wyrzucić cię na ulicę.
Przeżycie oznaczało pracę na dwie zmiany. W nocy sprzątałam biura, w dzień zmywałam brudne naczynia w barze. Wynajmowałam stary strych, gdzie kran kapał do miski, a kaloryfer jęczał głośniej niż grzał. Spałam pod używanymi kocami, ogrzewając dziecko własnym ciałem. Każde drgnięcie w brzuchu było obietnicą. To nie było już tylko moje życie, to było nasze życie.
Pewnego lodowatego wieczoru przed Świętami zepsuł się pożyczony samochód. Siedziałam na przystanku, płacząc, gdy obok mnie usiadła około sześćdziesięcioletnia kobieta. Podała mi gorący termos i powiedziała, że Bóg nie marnuje bólu. Te słowa włożyłam do torby jak tarczę ochronną. Jeśli można przekształcić ból, może wstyd też można zamienić w paliwo.

Oznaczyłam kursy wieczorowe w katalogu college’u i aplikowałam o stypendia i pożyczki. Wstąpiłam do programu rezerwy oficerskiej, którego struktura przypominała drabinę. Mówiłam sobie: planuj, podążaj za planem, wytrwaj.
Moja córka, Emily, urodziła się w małym pokoju szpitalnym. Opaska nadal paliła nadgarstek, gdy wkładałam ją do taniego wózka i szłam do sąsiadki, która opiekowała się nią podczas moich śniadań. Poranek pachniał przypalonym kawą i pudrem dla niemowląt. Studia raziły jak neon. Publiczne wystąpienia wywoływały dreszcze. O świcie program oficerski formował nas w szeregi, ucząc, by iść dalej, nawet gdy jesteśmy zmęczeni.
W barze Sergeant Walt, weteran artylerii, podał mi złożone kartki – ćwiczenia, wskazówki przeciw odciskom, jak sznurować buty. Nazywał każdą kobietę „Ma’am”, a ten szacunek pozostał we mnie. Ruth Silverhair przynosiła zapiekanki, nie zadając ani jednego pytania. Nauczyła mnie podnosić podbródek, nie wzbudzając litości. Mały kościół między pralnią a lombardem stał się miejscem pachnącym zaparzoną kawą i nadzieją.
Pieniędzy było mało. Gdy rachunek za gaz przyszedł z czerwonym stemplem, oddawałam dwa razy osocze, by nie odłączyli prądu. Kurczaka ciągnęłam na trzy kolacje. Guziki przyszywałam nicią dentystyczną. W nocy czytałam o wytrwałości i robiłam notatki. W bibliotece, gdzie ksero pożerało monety, pisałam esej do programu oficerskiego i wysyłałam go drżącymi rękami.

List o przyjęciu przyszedł późną wiosną. Przycisnęłam go do piersi i cicho płakałam, jak linia prowadzi na ulicę. Szkolenia pochłaniały mnie i składały na nowo. Uczyłam się liczyć kroki, trzymać kurs, ścielić łóżko tak, by rogi przecinały ciemność. Instruktorzy krzyczeli – poprawiałam się i szłam dalej.
Przegapiłam pierwsze kroki Emily, bo byłam na treningu. Tydzień przedszkola przepadł przez podpisy, które nadrabiałam przeprosinami i zupą. Czasem we śnie migotało światło na werandzie. Czasem spokój przychodził jak przypływ.
Gdy awansowano mnie na oficera, mundur leżał na ramionach jak obietnica, a nowe gwiazdki na ramionach symbolizowały krótką równowagę życia. Emily klaskała w swoich używanych ubraniach. Wysłałam zdjęcie matce: jesteśmy bezpieczne, udało nam się. Do ojca nic nie wysłałam, duma wciąż bolała.